poniedziałek, 8 grudnia 2014

PA - NI - KA na morzu

Tu już w Kilonii, jedyna okazja na fotkę ze statkiem,  bo tam czasem świeci słońce.

Tytuł czytajcie sobie jak chcecie, w każdej konfiguracji będzie to prawda, bo byłam i ja, i morze, i panika. I był nawet wielki statek!

Ale od początku. Jakoś drugiego dnia po przyjeździe do Oslo Bartek powiedział, że jak będę chodziła wszędzie z nim (albo raczej łaziła za nim) to w życiu się w tym mieście nie odnajdę i mam sobie iść gdzieś sama. No to oczywiście poszłam do portu, a tam... Wieeeelki statek. Zaniemówiłam z wrażenia, bo wychowana w lasach centralnej Polski nigdy takiego nie widziałam. W życiu nie pomyślałabym, że jakiś statek może być jeszcze większy, a w dodatku że na niego wsiądę.



Najpierw była panika. Że jak z takiego małego Brzezia odnajdę się w takich luksusach. Potem że jak się na takim statku ubierać, jakie buty tam się nosi, czy wpuszczą mnie bez lubutinów. No na szczęście wpuścili.
No heloł, trzeba było się jakoś prezentować.
Jak już wsiedliśmy to zaczęliśmy się rozglądać po tych luksusach i stwierdziliśmy, że takiej dawki nie da się przyjąć na trzeźwo. Potem było już tylko lepiej i stwierdziliśmy zgodnie, że naszym przeznaczeniem jest żyć w takim luksusie i nie ma opcji, żebym zeszła z tego statku. Oczywiście wyjątkiem była Kilonia, czyli port docelowy. Tam z wielką chęcią wysiadłam na ląd, skuszona opowieściami o centrach handlowych tuż przy porcie. I w sumie te centra były jedynym miejscem, które zwiedziliśmy w ciągu tych trzech godzin. No ale kto nie wpadł kiedyś w szał zakupowy niech pierwszy rzuci kamieniem. A wpaść w ten szał jest bardzo łatwo, jeśli się płynie z Norwegii do Niemiec. Jak zobaczyłam ceny to zaczęłam się martwić jak to wszystko zaniosę na statek. Dopiero Bartek mnie przystopował przypominając, że te ceny nie są w koronach ani złotówkach, tylko tu się płaci w euro.
Szał zakupowy był też na statku, bo jak w bezcłowym zobaczyliśmy norweskie piwo tańsze niż polskie piwo w Polsce, to oszaleliśmy z zachwytu. A kiedy doszliśmy do półki ze słodyczami, to Bartek prawie zemdlał z emocji. Koniec końców wyrzuciliśmy wszystkie nasze ciuchy za burtę i zapełniliśmy walizkę piwem i czekoladą. No dobra, tak naprawdę to niczego nie wyrzuciliśmy, tylko po zejściu na ląd wyglądaliśmy jak obładowany cygański tabor.
Kolejny atak paniki - co teraz? Po co tego tyle? Który widelec wziąć?
Gdzieś w międzyczasie spierałam się z Bartkiem, co jest większe - ten statek, czy Titanic. Oczywiście ja twierdziłam, że ten statek, bo nie może być nic większego, chyba że zbudowali to kosmici. Ostatecznie muszę Bartkowi postawić piwo, bo Titanic wygrał o kilkanaście metrów. Ale i tak czuliśmy się jak na Titanicu, i to nie tylko dlatego, że nie było internetów. Całe szczęście, że podczas kolacji udało nam się nie oblać siebie ani nikogo innego winem ani nie pomylić sztućców, co - uwierzcie - łatwe nie było.
Następny atak paniki wywołał we mnie Bartek. Rozbawiony towarzystwem ładnej pani krupierki w kasynie (nie wiem czy mogę w ogóle o tym pisać, żeby nas nie wsadzili do więzienia za propagowanie hazardu, jak to się prawie zdarzyło znajomemu) i naprawdę fajnym musicalem świątecznym (tak, na pokładzie był też teatr) postanowił, że pokażemy wszystkim swoje wspaniałe umiejętności taneczne i jako pierwsi wyjdziemy do tańca. Ja bardzo nie chciałam, bo się wstydzę tak przechwalać swoimi kocimi ruchami, więc opierałam się jak mogłam, do czasu kiedy zauważył moje zmagania pan świetleniowiec. Wyrywanie się mężowi w świetle reflektorów wydało mi się za mało eleganckie jak na taki statek, więc koniec końców nasz talent taneczny mogło podziwiać z czterysta osób.
Sala balowa Titanica. A tak serio to korytarz naszego statku.
I tak oto doszliśmy do ostatniego ataku paniki, chyba najbardziej spektakularnego, na szczęście z jednoosobową publicznością w postaci Bartka. Po kolejnej szalonej nocy na statku, wracając już do Oslo, wykończeni, położyliśmy się grzecznie spać. Po jakichś trzech godzinach przebudziłam się i wiedziałam, że coś jest nie tak. Bujało tak, że myślałam, że butelka spadnie ze stolika. Najpierw myślałam, że to po prostu efekt imprezowania poprzedniej nocy, ale jak zobaczyłam że ta woda w butelce się rusza wtęiwewtę to domyśliłam się, że chyba jednak nie tylko ja się bujam. Oczywiście obudziłam Bartka, ale nie chciał mnie pocieszać, tylko kazał pójść spać. Spróbowałam, ale było jeszcze gorzej. Więc zarządziłam ewakuację z naszej kajuty, bo stwierdziłam, że jak zaczniemy się topić, to szybciej wsiądziemy do szalupy jeśli będziemy już na nią czekać na korytarzu. Tak oto spędziliśmy kolejną godzinę gapiąc się na fale. Bartek twierdził, że nic mi to patrzenie nie da, ale ja czułam się pewniej mogąc obserwować która z nich nas przewróci i pośle na dno. Całe szczęście jakoś przeżyliśmy ten 'sztorm' i wczoraj przed południem zeszliśmy na ląd. Co nie znaczy, że przestało bujać, bo jakoś dziwnie cały dom się rusza. Chyba po prostu zamiast choroby morskiej, mam chorobę lądową.

 I na koniec: mam bloga = jestem blogerką = zdjęcie z kawą jest obowiązkowe!





1 komentarz:

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)