środa, 14 stycznia 2015

Ja już jestem po, a Ty?



W życiu każdego studenta przychodzi taki czas, że musi rozliczyć się z tego, nad czym 'pracował' cały semestr. Ten straszny czas dotyka nawet studentów międzynarodowych. I to jest właśnie coś, co dość mocno mnie tutaj zadziwia. Znaczy nie to, że my też musimy zdawać egzaminy, tylko to, jak one wyglądają.

 W ciągu tego semestru miałam 3 rodzaje egzaminów. Ustny, pisemny i prace na zaliczenie. Każdy z nich różni się mocno od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Po pierwsze - żadnego egzaminu nie organizuje nauczyciel. Nauczyciel nie wie nawet, jakie zagadnienia obejmuje egzamin, jakie warunki formalne i merytoryczne muszą spełniać prace. Kiedy rozpytywałam na temat egzaminów, jak to tutaj wygląda, bo kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać, więcej na ten temat powiedzieli mi norwescy studenci niż nauczyciele. Nauczyciel ma za zadanie uczyć, a właściwie prowadzić zajęcia, bo z tym uczeniem to też jest specyficznie, ale o tym kiedy indziej. W każdym razie istnieje tu specjalne centrum egzaminacyjne, które zajmuje się wszystkim, co jest związane z egzaminem.

Egzamin ustny - zdawałam go z norweskiego i wyglądał właściwie tak samo jak w Polsce matura z języka na poziomie podstawowym. A to był tylko normalny egzamin z norweskiego dla początkujących. W każdym razie wiecie - gadka szmatka, a powiedz nam coś o sobie, a kim zostaniesz po studiach, a opisz nam swoją rodzinę, a co robisz w wolnym czasie. Dostałam też obrazek do opisania (wiecie, in the picture I can see...), miałam wielkie szczęście, bo jak się uczyłam do egzaminu to postanowiłam sprawdzić czy jestem w stanie na temat obrazka powiedzieć cokolwiek i opisałam pierwszy lepszy obrazek z podręcznika. Ten sam dostałam na egzaminie, więc szczęście milion. W ogóle to duma razy tysiąc, bo zdołałam nawet zażartować po norwesku. No chyba że śmiali się z moich wątpliwych kompetencji językowych.

Egzamin pisemny. Noo, to dopiero było. Poziom organizacji znów przypominał mi maturę. Zero zbędnych przedmiotów na ławce, chociaż można było mieć coś do picia i jedzenia (serio? na godzinnym egzaminie?), procedury egzaminacyjne, kodowanie. Ponadto było nas w sali około 20 osób, a pilnowały nas dwie panie, trzecia natomiast zajmowała się formalnościami. Co ciekawe na egzaminach nie wolno posługiwać się imieniem i nazwiskiem, każdy ma przypisany unikalny kod, inny na każdy egzamin.

Zaliczenie pisemne. Tego było najwięcej. Napisałam na zaliczenia prawie 30 stron tekstów. Kilka z nich było pracami dziennikarskimi, jeden dłuższy esej i jedna praca typowo teoretyczna. Jakkolwiek prace dziennikarskie poszły mi dość sprawnie, tak teoretyczne to dla mnie jakaś męka. Nie pamiętam, żebym tyle napisała kiedyś po polsku (haha, na licencjacie wymigałam się pracą praktyczną, która zajęła mi prawdopodobnie więcej czasu niż zajęłoby pisanie, ale za to była o niebo przyjemniejsza). Prace oczywiście po angielsku, nie norwesku, ale mój angielski nie jest wysokich lotów. Na pewno pisanie tych prac pozwoliło mi trochę się z tym poprawić. W każdym razie - tutaj też nie wolno używać nazwiska, tylko kod. Prac oczywiście nie zanosimy nauczycielowi, tylko do centrum egzaminacyjnego, muszą być w trzech egzemplarzach, a każdy zestaw prac musi mieć stronę tytułową na wzorze szkoły. Co ważne - podany jest deadline z dokładnością do godziny i jeśli się spóźnimy to podobno nie przyjmą pracy. Na szczęście nie sprawdziłam prawdziwości tej informacji na własnej skórze, ale podejrzewam, że faktycznie nie przyjęliby pracy przyniesionej godzinę po deadlinie.

Oceny: bardzo się tym martwiłam. Tak bardzo, że zapytałam kolegów ze studiów czy trudno jest zdać tutaj egzaminy i powiedzieli, że tak samo jak trudno jest dostać najwyższą ocenę (A), tak trudno jest nie zdać (czyli dostać F). Miałam nadzieję, że po prostu zaliczę, bo z moim lichym angielskim trudno liczyć na cokolwiek innego. Przerażało mnie trochę to, że wszyscy tak poważnie do tego podchodzą, przesiadują w bibliotekach, spotykają się żeby wspólnie pisać prace, zarywają noce. Ja po prostu ustaliłam sobie plan pracy na dwa tygodnie, trzymałam się go i korzystałam tylko ze źródeł dostępnych w internecie, bo do biblioteki mam godzinę drogi, poza tym komputer nie mieści mi się w żadną torbę (dobra wymówka, zwłaszcza że komputery są w bibliotece). I teraz najlepsze. Skończyłam semestr mając C z norweskiego i Climate Change Journalism, natomiast z Journalism in Changing Europe - B! Jestem mega zadowolona z siebie, bo takich ocen to ja w liceum nie miałam.*

Teraz, kiedy Wy zasiadacie do nauki na pierwsze zaliczenia w sesji zimowej, ja mam to już za sobą. Ale nie myślcie, że mam tak fajnie - jestem w połowie pierwszej pracy zaliczeniowej w semestrze letnim. Życzę Wam, żebyście pozdawali wszystkie egzaminy. Na szóstkę!

*Czy Wy też macie lepsze oceny na studiach niż w liceum? Bo u nas na dziennikarstwie to chyba norma.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)