wtorek, 7 lipca 2015

Bezsenność 3


Zaczęło się niewinne i pierwsze oznaki nie zapowiadały tego, co czekało nas za kilka miesięcy, ale bardzo mocno cieszyły. Coraz dłuższy dzień był wspaniałym remedium po zimie, w czasie której słońce świeciło tylko przez kilka krótkich godzin, w dodatku dając nawet w samo południe jedynie marne światło mglistego poranka.


Dzień wydłużał się tak szybko, że było to niemal namacalne - jednego dnia o 17 było już ciemno, a za tydzień o tej samej porze słońce dopiero zachodziło pozostawiając pomarańczowo-różowe łuny na niebie. W kraju, w którym ludzie przez pół roku tęsknią za światłem dnia, nawet tak drobna - zdawałoby się - zmiana potrafi znacznie poprawić mieszkańcom humor. Jednak to, co przyniosła wiosna było dla nas naprawdę zaskakujące i po raz pierwszy tak mocno doświadczyliśmy, że mieszkamy trochę dalej na północ niż dotąd. Wiele osób pytało jak radzimy sobie z norweskim zimnem, a to wcale nie ono dawało najmocniej w kość. Zima była dla mnie wspaniała - przypominała to, co wspominam z dzieciństwa, czyli śnieg po kolana i skrzypiący pod nogami mróz. Tym, co było w niej najtrudniejsze to właśnie krótkość dnia i nikłość światła słonecznego. 

Czerwiec, godzina między 21, a 22 - promienie słońca pięknie oświetlają płynące żagłowki i drugi brzeg.

To jednak bardzo szybko się zmieniło, przechodząc nasze najśmielsze oczekiwania. Już pod koniec kwietnia odwiedzający nas rodzice nie mogli się nadziwić, że o 22 jeszcze jest jasno! To było jeszcze niczym w porównaniu z czerwcem, w czasie którego niebo nawet w środku nocy nie było czarne. Wprawdzie mieszkamy w Oslo, więc typowe białe noce - czyli takie podczas których słońce w ogóle nie chowa się za horyzontem - nie są w naszym zasięgu, ale nawet na południu Norwegii można w jakiejś części doświadczyć czym są. Słońce u nas wprawdzie zachodzi (choć bardzo późno, po 22), ale tak płytko, że o północy można zobaczyć pozostawianą przez nie łunę światła. Zaskakujące jest to, gdzie zachodzi. Jeśli zadam Wam zagadkę dla przedszkolaka, pytając gdzie na niebie zobaczymy zachód słońca latem w Norwegii, to z wielkim prawdopodobieństwem będziecie musieli cofnąć się do zerówki. Otóż słońce o tej porze roku chowa się tutaj... (uwaga, uwaga) ... na północnym zachodzie! Zaskoczeni? Ja też byłam, kiedy po raz pierwszy, kilka tygodni temu, udało mi się doczekać tej pięknej, romantycznej chwili dnia.

Na zegarku 22 - to przecież idealna pora na pływanie w fiordzie!

Oczywiście ma to swoje ogromne plusy. Można wreszcie naładować akumulatory słoneczne i uzupełnić zapasy witaminy D w naszym organizmie, aby wystarczyło tej energii na kilka kolejnych miesięcy. Można też do późnej nocy korzystać z uroków natury, na przykład spacerując o 23 nad morzem - w nieoświetlonych miejscach, bez latarki i potykania się o kamienie (bo przecież tylko takie plaże można tutaj spotkać). Można imprezować do późnej nocy nie martwiąc się czy trafimy po ciemku do domu, a nawet czy trafimy w dziurkę od klucza. Wracając z pracy o 18 nie trzeba żałować, że straciliśmy piękny, letni dzień - bo tego dnia zostało jeszcze bardzo dużo i spokojnie można wybrać się na plażowanie i opalanie. Czyż to nie brzmi jak sielanka?

Żebyście mi zanadto nie zazdrościli tych cudów natury, muszę wymienić jednak kilka mniej pozytywnych aspektów (nie żebym narzekała jakoś specjalnie, po prostu nie chcę żebyście wszyscy zwalili nam się na głowę, aby doświadczyć tego wspaniałego zjawiska). Po pierwsze bardzo łatwo stracić rachubę czasu. Być może nie dotyczy to Norwegów, wychowanych tutaj i niezdziwionych tym, że latem właściwie nie ma nocy, ale dla mnie zerkanie "wieczorem" na zegarek często bywa zaskoczeniem. Kiedy wydaje mi się, że jest 18, okazuje się, że dochodzi 21. Kiedy widzę, że słońce zaszło, więc należałoby zbierać się z plaży do domu, to okazuje się że normalnie od godziny bym już spała. Kiedy bawię się z przyjaciółmi i myślę, że mogę zostać jeszcze trochę dłużej, skoro jest tak jasno, to po zerknięciu na zegarek orientuję się, że za kilkanaście minut mam ostatni autobus do domu. To słońce ciągle robi mnie w konia, dlatego tego lata nie zdejmuję zegarka z nadgarstka.

Kolejną rzeczą jest sen. Wspominałam już kilkukrotnie o mojej wrodzonej bezsenności (dla niewtajemniczonych: możecie przeczytać o tym tu i tutaj). Przyzwyczajona do zasypiania w zupełnej ciemności, musiałam zrewidować swoje nawyki i nauczyć się, że półmrok w pokoju oznacza "noc". A ten półmrok też niełatwo uzyskać. Znajomi doradzili, aby założyć zaciemniające zasłony, więc przez tydzień przekopywałam internet w poszukiwaniu odpowedniego materiału na nie. Te naprawdę grube mi się nie podobały, pomyślałam więc, że wystarczy grube płótno (z którego - uwaga, chwalę się - sama uszyłam widoczne na samej górze zasłony), zwłaszcza, że w sypialni mamy granatowe rolety. Jakże naiwna byłam... Jedyne co udało nam się osiągnąć, to właśnie wspomniany półmrok. Wprawdzie mogę przy nim zasnąć, ale przez to rano zupełnie nie mam ochoty wstać, bo w pokoju jest tak samo ciemno (to znaczy i tak jasno, ale powiedzmy że ciemno), jak wieczorem, co sprawia, że ilość wciskanych na telefonie drzemek podwoiła się (każdy przecież wie, że o 7 śpi się zdecydowanie lepiej niż o północy).

Czasowo - północ, miejscowo - północny zachód.

Trzeba jednak przyznać, że matka natura sprytnie sobie to obmyśliła. Zimą czułam się poszkodowana tym, że dzień nie dość że jest krótki, to jeszcze sprawiający wrażenie ciągle mglistego. Teraz, latem, kiedy wieczorem rozmawiam z rodzicami na Skype i widzę, że u Was już ciemna noc, ja w świetle dnia cieszę się tym, że natura rekompensuje mi zimowe braki. W końcu nie wszędzie można się cieszyć spacerem brzegiem morza w promieniach słońca o 22. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)