wtorek, 27 września 2016

Gruzja cz. II, czyli to co najważniejsze


Niedawno pisałam o urokach Gruzji, tym co zwiedziliśmy, zobaczyliśmy i jak podróżowaliśmy. Dziś chcę napisać o tym, co zrobiło na nas największe wrażenie i co było dla nas najważniejsze, czyli... Będzie wesoło, przyjaźnie i smacznie.




Pierwsze chaczapuri...

Jeszcze na długo przed wyjazdem marzyliśmy o gruzińskiej kuchni. Wcześniej tylko raz mieliśmy okazję próbować ich specjału - chaczapuri - dzięki uprzejmości naszej współlokatorki pochodzącej z tamtych stron. Wtedy nawet jeszcze nie wiedzieliśmy co to takiego, ale byliśmy zachwyceni nietypowym smakiem placka z serowym nadzieniem. Jednym z najważniejszych elementów przygotowań do wyjazdu było czytanie i marzenie o gruzińskich daniach, chcieliśmy być dobrze przygotowani, by na miejscu nie pominąć niczego ważnego. Szczerze przyznam, że tego celu nie udało mi się osiągnąć, bo mimo że codziennie jedliśmy coś innego, to czuję, że spróbowałam tylko niewielkiej części ich kuchni. 
Moim zdecydowanym faworytem są chinkali. To odpowiednik naszych pierogów, ale chinkali są większe i mają kształt sakiewek. Najbardziej typowe to te z baraniną lub wołowiną w środku. Ich smak to prawdziwa poezja, choć na pewno nie jestem typem mięsożercy. Dużo radości daje rytuał jedzenia ich, który jest nie lada sztuką dla początkujących - otóż oprócz mięsa mają w środku dużo "rosołku", któremu nie można pozwolić uciec. Należy więc odpowiednio nagryźć chinkali, wypić płynną zawartość, a dopiero później zabrać się za resztę. Wiem, może nie brzmi to zbyt elegancko, ale daje radość nie do opisania. Oprócz tych mięsnych warto spróbować też wersji wegetariańskich - z ziemniakami lub serem. 
... i setne chinkali!
O chaczapuri już wspomniałam, dodam tylko że ma wiele odmian. Najbardziej rozpowszechniona forma to płaski, okrągły placek z białym, gruzińskim serem w środku (imeruli). Ciekawsza wersja to adżaruli - również z serem, ale w kształcie łódki, na środek której wybijane jest surowe jajko, które częściowo ścina się od gorącego chlebka, a podawane zazwyczaj z kawałkiem masła. Te pierwsze można kupić na każdym kroku, w całości lub kawałkach i właściwie większość naszych śniadań składała się z chaczapuri właśnie. Po powrocie do domu z radością rzuciłam się na zwykły, polski chleb, ale teraz z chęcią zjadłabym taki serowy placek. 
Poza tymi najbardziej znanymi daniami jest jeszcze cała masa innych pyszności. Ostri, czyli ostra zupa gulaszowa (podana w żeliwnym naczyniu, w którym ciągle jeszcze wrzała) z wołowiną, cebulą i papryką. Mcwadi, czyli ogrooomny szaszłyk mięsny, podany ze wspaniałym ostrym i kwaśnym sosem adżika. Badridżiani, czyli bakłażany z pastą z orzechów włoskich. Pyszna sałatka ze świeżych pomidorów i ogórków, z orzechami włoskimi i kolendrą. Wymieniać mogłabym długo, a jeszcze dłużej to, czego nie udało mi się spróbować z powodu ograniczenia pojemności mojego żołądka. Jak pewnie zauważyliście kuchnia gruzińska nie należy do najlżejszych, ale jest tak różnorodna, że każdy z powodzeniem znajdzie coś dla siebie.


Zapomniałabym o jednej z najciekawszych napotkanych tam rzeczy... Czurczele! To ichniejszy deser, nazywany gruzińskim snickersem. Składa się z nanizanych na nitkę orzechów, oblanych masą z winogron lub granatów. W smaku niezbyt słodkie, za to mocno orzechowe. I tu znów sporą radością był sam proces jedzenia, co zresztą widać :)

Rozpisałam się na temat jedzenia, choć wierzcie mi - starałam się jak mogłam, aby streścić tę opowieść. Nic nie poradzę na to, że to moje największe hobby, a gruzińska kuchnia usatysfakcjonowała tę pasję w 100%. I wybaczcie brak normalnych zdjęć potraw, mam tylko te dwa zrobione telefonem, bo nie potrafiłam czekać z jedzeniem, aż zrobię zdjęcie.

(W tym miejscu nastąpiła przerwa w pisaniu, bo stałam się tak głodna, że sąsiedzi zaczęli walić w mój sufit, żeby uciszyć moje burczenie w brzuchu.)





Inną fantastyczną stroną Gruzji byli ludzie. Odzwyczailiśmy się trochę od pogaduszek z nieznajomymi na ulicy, bo w Norwegii zdarza się to raz na pół roku i trwa jakieś pół minuty, więc tym bardziej byliśmy pod wrażeniem otwartości ludzi. Od samego wyjścia z lotniska w Tbilisi, aż do powrotu tam, każdy dzień obfitował w zaskoczenie przyjaznością i otwartością Gruzinów.  
Najzabawniejsze jest to, że bardzo niewiele osób mówi tam po angielsku. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć osoby, z którymi porozumiewaliśmy się w tym języku, a i to niekiedy z trudnościami. Drugim językiem większości Gruzinów jest rosyjski, więc w tym języku się komunikowaliśmy. A przynajmniej staraliśmy się, bo ja rosyjskiego uczyłam się przez jakieś 3 miesiące, a Bartek wcale. Szybko jednak nauczyliśmy się porozumiewać i przyznam, że nawet całkiem nieźle nam to wychodziło, a Bartkowi nawet lepiej niż nieźle. Często bywało po prostu tak, że my mówiliśmy po polsku, a napotkani Gruzini po rosyjsku i w ten sposób poznawaliśmy ich historię, życie, zwyczaje i dzieje rodziny.

Tuż po przyjeździe do Gruzji spotkaliśmy starszego pana, który okazał się profesorem wykładającym na Uniwersytecie w Tbilisi. Zaoferował, że zaprowadzi nas na wzgórze Mtacminda, opowiedział pokrótce historię kraju i był bardzo ciekaw naszych wrażeń. A kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami, to miałam wrażenie, że z miejsca staliśmy się jego najlepszymi przyjaciółmi, a Lech Kaczyński jest patronem tej przyjaźni. Jego imię wspominane było bardzo często, gdy rozmówcy dowiadywali się skąd jesteśmy, częstokroć nawet z krótką modlitwą za jego duszę. Gruzini bardzo doceniają jego pomoc z 2008 roku i ciągle o niej pamiętają, dzięki czemu sympatia do naszych rodaków jeszcze się umocniła.
I tak właściwie przebiegał cały nasz wyjazd - a to taksówkarz, który pół-darmo zawiózł nas w ciekawe miejsce i załatwił nocleg po drodze, a to inny, który opowiedział o swojej babci znad Soliny, kierowca autobusu miejskiego wiozący nas za darmo, bo nie mamy monet i jesteśmy z Polski, przechodnie zatrzymujący nas i zabawiający pogawędką, pani z targu, która dała nam wielką torbę różnych pyszności i przypraw za cenę dwóch małych słoiczków, bo tak. Nigdy chyba nie zapomnę naszej podróży autobusem na lotnisko. Godziny wieczorne, w kieszeni brzęczało tylko kilka lari, więc nie było szans na taksówkę. Wsiedliśmy do autobusu razem z naszymi wielkimi walizkami i z miejsca staliśmy się atrakcją podróży. Mężczyźni szybko przegrupowali się tak, żeby zrobić miejsce nam i naszym bagażom, po czym jeden z nich opowiedział nam o tym, czym się zajmuje i o swoich siostrzeńcach, którzy studiują i pracują w Polsce. Gdy ten wysiadł, inny zapytał czy Bartek to mój brat, bo chciałby żebym poznała jego kuzyna. Rozczarowany moim zaprzeczeniem zaczął opowiadać o swojej rodzinie, natomiast rzeczony kuzyn przesiadł się na miejsce obok Bartka i pokazywał zdjęcia piekarni, w której pracuje. Podróże autobusami czy też marszrutkami to chyba najlepszy sposób poruszania się po Gruzji, jeśli lubimy poznawać nowych ludzi. Potwierdzi to z pewnością Bartek, który w drodze do Batumi zdobył serce Marii, ślicznej czterolatki, która przesiadła się obok nas, żeby przez całą podróż go zaczepiać, aż w końcu obdarować nas czekoladą i powiedzieć 'ja lubliu cjebia' z rozbrajającym uśmiechem.

Jedyną rzeczą, która nas męczyła i denerwowała była natrętność niektórych taksówkarzy. W takich miejscach jak lotniska czy dworce jest ich mnóstwo i nikt nie czeka aż podejdziesz do nich sam - co jest całkiem pomocne, pod warunkiem, że tej taksówki potrzebujesz. Bo jeśli wolisz autobus lub spacer - to naprawdę bardzo trudno się od nich uwolnić. Radzę więc na to uważać i być stanowczym w takich sytuacjach. Trzeba też uważać na ceny - często potrafią je zawyżać dla turystów. Dlatego warto się targować (i to wszędzie - na targach, w hotelach), zazwyczaj bez problemu uda nam się obniżyć cenę o choćby kilka lari. Poza tymi sytuacjami przyznam, że nie natknęliśmy się na żadne inne przejawy nieuczciwości, a np. zostawialiśmy walizki na wielogodzinne przechowanie w "recepcji" hoteli i nigdy nic się nie działo.

Ogromne wrażenie zrobiła na nas też "kultura" jazdy po gruzińskich drogach. Długo przed wyjazdem myśleliśmy o tym, żeby na miejscu wynająć auto i podróżować w ten sposób, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Po pierwszej podróży autobusem dziękowałam swojej intuicji za odwiedzenie nas od tego pomysłu, bo Gruzja to kraj, w której kodeks drogowy to prawo martwe, tak samo jak np. kierunkowskazy. Bardzo dużo życia i energii mają w sobie za to klaksony, które słychać nieustannie, a służą do:
- pozdrawiania innych kierowców
- pozdrawiania pieszych
- poganiania krów stojących na drodze
- ganienia innych kierowców za przewinienia
- poganiania innych kierowców jeśli jadą z prędkością jedynie 50% większą niż dozwoloną
i do rzeczy najważniejszych, czyli
- sygnalizowania skrętu
- sygnalizowania zmiany pasa
oraz pewnie wielu innych, z którymi nie zdążyliśmy się zaznajomić. Mówiąc krótko - jazda autem po Gruzji to ekstremalny sport, na który nie mieliśmy ochoty. Jeśli jednak nie zniechęciłam Was do tego pomysłu i wybierając się do Gruzji chcecie podróżować autem, to upewnijcie się, że macie porządne ubezpieczenie, które pokryje koszty ewentualnych konsekwencji tej drogowej niesubordynacji... A te konsekwencje widać na każdym kroku, w postaci uszkodzonych lamp, zderzaków, szyb i aut, co do których mieliśmy wątpliwości, czy poruszają się dzięki silnikowi, sile rozpędu, czy czarnej magii.

W tym oto miejscu, pragnę podziękować wszystkim, którzy do niego dotarli, a domyślam się, że nie było łatwo. Troszkę się rozpisałam, ale i tak czuję, że opowiedziałam Wam jedynie jedną dziesiętną tego, co chciałam. Resztę musicie zobaczyć na własne oczy i doświadczyć na własnej skórze, a zapewniam że warto. Ja na wspomnienie tych pięknych dni mam ochotę wsiąść w samolot i znaleźć się w przepięknym, kolorowym Tbilisi.
Polecam,
Paulina Ka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)